llll
lllll
Nie jestem ani fascynatką II wojny światowej, ale okręty podwodne zawsze mnie fascynowały i przerażały zarazem. Podobnie i załogi tych okrętów, żeby pływać na czymś takim trzeba mieć żelazne nerwy i masę innych predyspozycji. Tytułowe "Żelazne trumny" to klasyk gatunku, to książka właśnie o życiu na niemieckich U-bootach w czasie II wojny światowej, napisana przez niemieckiego oficera, który pływał na takich okrętach, był nawet dowódcą na dwóch. Książka jest napisana w formie beletrystycznej, trochę są to wspomnienia, trochę historii, nieco refleksji, czyta się ją naprawdę świetnie, nie ma nudy. Los autora budzi empatię, mimo pełnej świadomości, kim był.
"Żelazne trumny" są szalenie ciekawe również z punktu widzenia psychologicznego. Opisują ludzi, którzy byli najpierw panami świata, potem momentalnie się to zmieniło, musieli drżeć o życie swoje i najbliższych. Życie na U-boocie mniej więcej do marca 43r. było całkiem znośne i względnie bezpieczne, jak na warunki wojenne. Ale gdy alianci wprowadzili nowe wyposażenie na swoich okrętach, i zmienili nieco taktykę, U-booty z myśliwych stały się zwierzyną łowną. Życie na okręcie podwodnym stało się piekłem. Na pokładzie panował smród, ciasnota, wszystko gniło, z obawy przed alianckim lotnictwem były problemy, żeby chociaż na chwilę się wynurzyć. Większość U-bootów była zatapiana, dotyczyło to około 80 - 90% całości floty podwodnej. Bomby głębinowe, mające zatopić U-boota bywały niekiedy spuszczane nawet i ponad 30 godzin z małymi przerwami.
Szokujące natomiast było dla mnie to, że w książce nie ma żadnych refleksji na temat sensu tej wojny, ani żadnych co do zatapianych okrętów i ludzi wraz z nimi. Ani autor ani nikt inny z załogi U-boota nie interesował się, co dzieje się z ludnością cywilną na zajmowanych przez Niemców terytoriach. Zatopienie okrętu wroga wywoływało jedynie radość i dumę. W książce tylko raz pada określenie "wyrzuty sumienia", ale bynajmniej nie dotyczy ono Niemców, tylko Rossevelta, który zdaniem autora wyrzuty sumienia powinien mieć w związku z bombardowaniem przez aliantów niemieckich miast. H. Werner pisze, że nawet już pod koniec wojny absolutnie nie było praktykowane prowadzenie rozmów, w których można byłoby chociażby poddać w wątpliwość sens czy prawidłowość jakieś posunięcia dowództwa. Pod koniec wojny Niemcy stworzyli sobie chyba własny wewnętrzny świat, taką "bańkę" i nie reagowali na fakty, nie interpretowali ich właściwie, nawet w kwietniu 45r. część z nich wierzyła, że wszystko może się jeszcze odwrócić, i że wygrają tą wojnę. To zjawisko psychologiczne już spotkałam, występuje ono chyba w każdych warunkach.
Przyglądanie się końcówce wojny z perspektywy Niemców jest ciekawym doświadczeniem. Wysyłanie U-bootów w patrole pod koniec wojny pozbawione było jakiegokolwiek sensu z punktu widzenia militarnego, lotnictwo natychmiast odnajdywało takie okręty i je bombardowało, a gdy to się nie udało, to sprawę załatwiały niszczyciele alianckie i inne alianckie okręty. Wysyłanie U-bootów w rejsy w tamtym czasie równoznaczne było z wydaniem wyroku śmierci na ich załogi. Autor miał tego świadomość, wspominał o tym. Wiedząc, że w każdej chwili może umrzeć, gdy był na lądzie, w miarę możliwości używał życia jak tylko mógł, robił wszystko, by nie myśleć, co go czeka. Nie odkładał niczego na później. Cieszył się słońcem, wiatrem, spaniem w czystej pościeli, celebrował posiłki, spotykał się z kobietami. O ile dla prawie wszystkich innych nacji koniec wojny był końcem koszmaru, o tyle dla Niemców był to koszmaru początek, w perspektywie nikt nie wiedział jak długiej, mieli różnego rodzaju obozy, głód, chłód, poniżanie, śmierć i świadomość, że ich rodziny również czeka koszmar, o ile oczywiście rodziny jeszcze żyły.
Książka naprawdę jest wyśmienita. Autor opisał coś, co mało kto przeżył. Nie kreował się na kogoś innego, niż był w rzeczywistości, jego obraz bezwzględnego zabójcy jest bardzo wiarygodny. A przy okazji można nawet i z podziwem patrzeć na inne jego cechy, np. właśnie wspomniane już żelazne nerwy, umiejętność działania pod presją czasu i w każdych możliwych warunkach, umiejętność podejmowania decyzji w ułamku sekundy, skuteczność. Nie wiem, co dokładnie działo się z nim po wojnie, po ucieczce z obozu jenieckiego, wyczytałam tylko tyle, że zamieszkał na stałe w USA. Ciekawe, jak sobie poradził w normalnym życiu, napisał tylko tą jedną książkę, niejako z obowiązku wobec kolegów, którzy spoczęli na dnie oceanu.
Przez całość lektury nasuwają się refleksje o bezsensie wojny. Ani autor, ani inni niemieccy żołnierze nie mieli żadnego wpływu na wybuch wojny. To, że urodzili się w określonym czasie i miejscu zdeterminowało ich los. Zostali wyszkoleni tak, aby zabijać, jak to na wojnie. Też stali się straconym pokoleniem. A z tych, co pływali na okrętach podwodnych, przeżyła garstka. Ta książka, chociaż ani razu nie pada w niej słowo pacyfizm, oducza nienawiści. Autor i inni żołnierze budzą współczucie. Tak samo stało się w przypadku "Na Zachodzie bez zmian" Remarque`a, współczujemy bohaterom pomimo tego, po której stronie walczyli.
6/6